Tego lata Ptasiek i ja urywamy się z domu. Nie
planowaliśmy tego zawczasu. Często jeździmy rowerami do Filadelfii, na Parkway,
w okolice muzeum sztuki, akwarium i Instytutu Franklina. Na Cherry Street jest
galeria z rysunkami ptaków. Chodziliśmy tam patrzeć. Ptaśka rysunki są lepsze.
Ptasiek mówi, że malarze niewiele wiedzą o żywych ptakach. Mówi, że martwy ptak
przestaje być ptakiem — to tak jakby chcieć namalować ogień patrząc na popiół. (...)
Któregoś dnia zachciało nam się przepedałować przez
most aż do New Jersey. Zatrzymujemy się po drugiej stronie mostu, w Camden.
Mieliśmy zamiar wracać tego samego popołudnia, aż tu nagle widzimy drogowskaz
do Atlantic City.
Mamy przy sobie cały majątek — forsę ze sprzedaży
gołębi, dwadzieścia trzy dolary. Zazwyczaj trzymaliśmy ją w tej samej dziurze
co sznurową drabinkę, ale tym razem zabraliśmy ze sobą.
Bocznymi drogami pedałujemy w stronę Atlantic City.
Odkąd mamy jasność, co robimy, zaczynamy bardzo uważać na gliniarzy. Chcemy się
zmyć z pola widzenia, zanim będzie ciemno.
Noc przesypiamy na polu, w pomidorach. Jest zimno,
chociaż to lato. Zjadamy chyba po dziesięć pomidorów na łeb, z chlebem i
coca-colą, które kupiliśmy w Camden. Rano budzimy się zziębnięci do szpiku
kości. Zaczynam się łamać, czy nie wrócić do domu. Ptasiek chce koniecznie
jechać nad ocean: jeszcze nigdy nie widział morza. Jego starzy są biedniejsi od
moich i nie mają samochodu. Ponieważ i tak już oberwę jak się patrzy za to, że
nie wróciłem na noc, to co mi w końcu zależy. Co oni mi w ogóle mogą zrobić?
Stary Vittorio może mnie najwyżej sprać na kwaśne jabłko; zabić mnie nie
zabije.
Do Atlantic City docieramy po południu. Na widok
oceanu Ptasiek dostaje małpiego rozumu. Podoba mu się dosłownie wszystko, od
początku do końca. Podoba mu się szum i podoba mu się zapach, i mewy też mu się
podobają. Lata tam i z powrotem wzdłuż samej granicy wody i wymachuje rękami. Całe
szczęście, że zbliża się wieczór; przynajmniej mało ludzi go zobaczy. (...)
Prowadzimy rowery wzdłuż pomostu aż na Steel Pier.
Ale mamy frajdę: możemy sobie nakupić hot dogów, ile nam się zechce, i
wszystkie bilety w wesołym miasteczku. Kupujemy dwufuntowe pudełko cukierków
toffi, żeby mieć co jeść na kolację, i wracamy na plażę, tam gdzie nikogo nie
ma. Znajdujemy dobre miejsce z ciepłym piaskiem i zakopujemy się. (...)
Turlamy się na rowerkach. Wciąż uważamy na gliny. To
coś fantastycznego czuć się takim wolnym: nie trzeba lecieć do domu, nikt nie
czeka z obiadem, nic nie robisz, tylko kręcisz nogami i gapisz się na
krajobraz. Nawet nie wiedziałem, jak strasznie byłem dotychczas uwiązany.
Jadąc ustalamy, że nocować będziemy na plażach, a w
dzień będziemy siedzieć nad morzem w słońcu. Co nam będzie potrzeba ze sklepu,
to zwędzimy. Poza tym na tyłach restauracji są zawsze wielkie pojemniki na
resztki; pożywimy się. W Armii Zbawienia kupimy stare koce i garnek; będziemy
sobie gotować pod pomostem.
William Wharton, „Ptasiek”
Już jakiś
czas temu zaczęłam pisać tę krótką notkę do powyższego cytatu, ale dopiero
teraz, ponownie wracając do jej pisania po upływie pewnego czasu, zaczęłam sie zastanawiać
czy jest ona w ogóle konieczna? Te kilka zdań jest tak dobitnych i oczywistych,
że chyba każdy potrafi dostrzec przemawiającą przez nie spontaniczność i beztroskę
dzieciaków poniesionych hen przed siebie na dwóch kółkach. Jadących z garścią pieniędzy
w kieszeni, bez żadnego przygotowania, bez zapasów jedzenia, odzieży czy w ogóle
czegokolwiek. (Taka postawę
i formę podróżowania można porównać do obecnie istniejącego trendu w turystyce
rowerowej – ultralalight (superlekka), czyli ludzi jeżdżących na dłuższe
wycieczki rowerowe z minimalna ilością sprzętu).
Przyjaciele
„urywają się z domu” i jadą przed siebie, bo tak im się akurat zachciało. Z
jednej strony takie zachowanie można ganić i uznać za nieodpowiedzialność młodego
człowieka, (choć chłopcy potrafili sobie radzić, organizować jedzenie i inne
rozrywki), z drugiej jednak ukazuje, jaką wolność i swobodę daje rower i jak
niebezpiecznie jest czasem na niego wsiąść, gdyż nie wiadomo, dokąd nas powiezie.
I
tu, nie wiedzieć, czemu, nasuwają mi sie słowa starego Bilba (J.R.R. Tolkien, „Władca
Pierścieni - Drużyna Pierścienia”) „A droga wiedzie w przód i w przód, choć sie zaczęła
tuz za progiem, w dal przede mną mknie na wschód, a ja wciąż za nią tak jak mogę...”
i drugi, może nawet bardziej trafny „Niebezpiecznie wychodzić za własny próg,
trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz swoich nóg, ani sie spostrzeżesz,
kiedy cie poniosą...” które
tak wspaniale oddają całą istotę wędrowania, w tym wypadku pieszego, ale myślę
ze równie dobrze można je odnieść do podróży rowerowych.
Przytoczony cytat Whartona dobitnie mówi o niezależności, spontaniczności
i wolności, jaką daje jazda na rowerze, a także o łatwości i elastyczności w
podejmowaniu decyzji podczas takich wycieczek. Bo czyż i nam nie zdarza się jechać
po prostu przed siebie, albo skręcić w jakąś boczną, urokliwą drogę, ot tak, bo
coś nas w niej pociąga, lub zboczyć z wcześniej obranego kursu, gdyż coś innego
nas zainteresowało.
W powieści rower towarzyszy głównemu bohaterowi prawie
nieustannie (w okresie jego dzieciństwa) „Ptasiek pedałuje
wytrwale, dzień w dzień, deszcz nie deszcz”. Choć
rower nie jest głównym tłem wydarzeń, odgrywa jednak bardzo istotną rolę w
kilku sytuacjach, a dla głównego bohatera jest niezmiernie ważny „Kupił
[Ptasiek] go [rower] za własne pieniądze, jeszcze jak miał nie więcej niż
dziesięć lat. Rower jest staroświecki, ma wielkie koła i starodawne wąskie
opony bez dętek. Wszyscy naokoło mają opony balonowe i torpedo, ale balonówa na
dwudziesto-ośmiocalowym zaledwie kole, to nie dla Ptaśka. Ptasiek pompuje
opony, że mało nie trzasną, i jeździ na tym rowerze z obłędną szybkością.
Potrafi na nim utrzymać równowagę w miejscu, tylko przez skręcanie od czasu do
czasu przedniego koła. Widziałem go, jak tak siedział po pięć, dziesięć minut,
patrzył na coś albo na kogoś, a potem momentalnie ruszał z miejsca, nawet nie dotykając
nogą ziemi. Ale umie zrobić piruet: podnosi przednie koło i okręca rower jak
konia na rodeo. I dba o niego. Szprychy i obręcze zawsze się błyszczą jak nowe.
Na dobrą sprawę w ogóle nie schodzi z tego roweru.”
Na rowerze chłopiec czuł się pewny siebie, wolny i swobodny.
Rower odrywał go, bowiem od ziemi – dosłownie i w przenośni. Dawał mu złudzenie
lotu – przybliżał do ulubionych ptaków, a także uwalniał od realnego świata i ludzi,
którzy go nie rozumieli.
Ptasiek próbował także wykorzystać rower do prób latania,
ale o tym trzeba samemu przeczytać;)
Książka ta jednak to nie tylko rowerowe perypetie chłopców, rowery
stanowią jedynie tło niektórych wspomnień. Opowieść porusza wiele innych,
bardzo istotnych zagadnień takich jak dojrzewanie, przyjaźń, obsesja, wojna, szaleństwo,
a przede wszystkim pragnienie wolności tak różnie definiowane przez każdego człowieka.
Wszystko to przedstawione jest w bardzo ciekawej formie. Autor z niezwykłą
wprawą i umiejętnością ukazuje ludzkie charaktery, lęki i pragnienia, dzięki
czemu wyłania się naprawdę dobra, choć może „ciężka” powieść psychologiczna. Jeżeli
jeszcze nie zapoznaliście się z twórczością W. Whartona, to bardzo ją polecam!